niedziela, 2 grudnia 2012

Nie jest źle

Jak w tytule, tylko jakoś mało czasu. Zauważyłam, że mała ilość zajęć na uczelni działa na mnie destrukcyjnie - jestem przekonana, że mam tak dużo czasu, że nie muszę się z niczym spieszyć. Czyli moja efektywność spadła drastycznie...

No ale, ostatni tydzień:
* Biegać się udało 3 razy. 1) Interwały na stadionie 3 x 1,6 poniżej 5'/km. 2) Górska 5tka. 3) Wybieganie 15km. Do 5km padał śnieg, było cudownie:) To już druga piętnastka w ostatnim czasie, było jakby lepiej niż tydzień temu. W sumie w planie było chyba 13km, ale jak sobie pomyślę, że od stycznia mam czesać dwudziestki pod maraton, to wolę się jakoś przygotować...
* Wspinanie w końcu x 3!! To super sukces, oby tak dalej. We wtorek będzie testing tour firmy produkującej buty u nas na ściance, może coś sobie upatrzę.
* Ćwiczenia trochę gorzej... Raz tylko pełen zestaw SKALPELa. Dziś tylko jakieś 15min, bo jednak mięśnie trochę czują piętnastkę.
* Zeszły tydzień jeszcze trochę przejeżdżony rowerem, oprócz poniedziałku i piątku, więc nie jest źle. Ale dalej nie wiem jak będzie - w taki mróz? Nie wiem czy zdobędę się na pierwszą rowerową zimę w życiu...

Udanych zimowych wybiegać wszystkim!:)

wtorek, 20 listopada 2012

Nowa życiówka, niespodziewanie


Dobrze, że jeszcze potrafię siebie czasem zaskoczyć. Smutne byłoby życie w 100% przewidywalne... ;)

Druga Dycha w Lublinie to cud, miód, orzeszki. Sprawna organizacja, szybka trasa, fajna oprawa po - ciepła zupa, kawa, izotonik, dużo nagród do wylosowania. Na prawdę dużo! Będą jeszcze dwie w cyklu, kolejna na początku lutego, więc jeśli ktoś szuka fajnych zawodów - zapraszam zdecydowanie do Lublina.

Mój występ na domowym podwórku miał być rekreacyjny. Jak wspominałam, futrzaste kocię przewróciło nam trochę życie do góry nogami, więc biegania za wiele nie było. W tygodniu przed dychą udało się zrobić dwa "treningi" - spokojne 9km, aby się rozbiegać we wtorek i w czwartek 4km z dwoma przebieżkami na rozruszanie. Nadziei wielkich nie miałam, ale po cichu liczyłam na coś "przyzwoitego" - sporo ćwiczyłam ostatnio ale też sięnie zażynałam (co niestety wcześniej się zdarzało).

Ruszyłam wydawało mi się spokojnie. Zdziwienie moje, gdy zobaczyłam na zegarku 5:14 po pierwszym kilometrze było spore. Myślę sobie - oho, chyba dobrze się biegnie. To przyjęłam taką taktykę - biec co najmniej tak, nie zwalniać. Później ewoluowało to w: doganiać i mijać kolejne kobiety. Pierwszy raz podczas biegu miałam niemal niezachwiane poczucie, że jest dobrze i mam "moc". 

Na mecie wyszło równo 51:00. Moja nowa, zajebista życiówka, a co! Mój komentarz po: w końcu mam życiówkę na swoją miarę... ;) Panią byłam 28 na 99, w swojej kategorii 16 na nie wiem ile. Dla porównania: podczas Pierwszej Dychy taki czas mniej więcej miała 6 kobieta na mecie. Ja ze swoim poprzednim (57:38) byłam 25. Poszliśmy w górę z poziomem, to dobrze.

To co, w Krakowie w Sylwestra atak na 50min? Się zobaczy. Na razie jest motywacja do biegania. W końcu...

poniedziałek, 12 listopada 2012

Przewrót futrzasty

Z powodu tego pięknego zwierzaka nie biegałam od tygodnia... :) Znalazł się u mnie we wtorek, potem zostaliśmy sami i tak żal było malucha zostawić w pustym domu... Korzystając z okazji udało się tylko 2 razy się powspinać i TYLE. Nadrobię... :)

niedziela, 4 listopada 2012

What a shame!

Dosłownie... Miał być luźniejszy tydzień, ale któż by przewidział, że aż tak? Nie będę się tu usprawiedliwiać ze swoich słabości, ale zapisze co poszło nie tak, dla potomności...

Tydzień zaczął się biegowo w miarę ok. We wtorek ruszyłam na spokojne 9km zamiast akcentu - bo tydzień odpoczynkowy. Biegło się miło, po jakieś 6:07/km po dawno nie bieganych ścieżkach. Tętno w normie, nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy...

Potem przyszedł długi weekend. Objazd cmentarzy w tym roku tylko jednego dnia, ale i tak mnie załatwił solidnie. Zamiast czwartkowego biegania - ścięło mnie z nóg na jakieś 3 godziny. Przewiało? Prawdopodobnie. I codziennie kładłam się spać z myślę - ok, to pójdę jutro...

To "jutro" nastąpiło niestety dopiero w niedzielę. Ale aż szkoda mi słów na ten wybryk... Miało być 11km spokojnie, bo uznałam że lepiej wybrać to niż 7km żwawiej (czyli u mnie - po górkach). Pierwszy kilometr - coś mnie przytyka, a biegnę raczej wolno, jak to na początku. Patrzę na zegarek - zepsuł się czy co? Tętno jakieś szalone - coś w stylu 160 i więcej. A ja przecież dopiero zaczynam biec! Potem było tylko gorzej, jakieś 170 coś nawet się pojawiało. Chwilę przed odbiciem w dalszą część trasy biłam się z myślami i wybrałam chyba lepszą opcję - skróciłam bieg do żałosnych 5km. Myślę sobie, że w tym stanie bym się tylko zamęczyła, zwłaszcza że za chwilę dołączyła jeszcze kolka. Co to było? Chyba zapłaciłam za pożarcie prawie całej tarty dyniowej, to musi być to... ;) Wyszło 5,30 km po 6:27/km na średnim tętnie 167, max 180. Oby to był jednorazowy incydent.

Poza biegowo już lepiej - 3 razy ścianka i 3 razy ćwiczenia w domu. Nie snuję planów na następny tydzień, bo aż się boję... ;)

środa, 31 października 2012

Wpis w końcu kulinarny!

Ta da da dam... W końcu się zebrałam na opisanie czegoś pysznego. Szczerze mówiąc to już wcześniej miałam kilka dań, ale nie zdążyłam zrobić zdjęć - były tak dobre, że zniknęły błyskawicznie! A dziś...

 Ciekawe i szybkie kruche ciasteczka na lekko słodko
Pyszności gotowe

Przepis pochodzi ze strony Kwestii Smaku, pierwotnie wypiek miał być kruchymi bułeczkami 'scones' z kuchni angielskiej. Najpierw podeszłam do tematu "przepisowo", podałam tak jak zalecają (na ciepło, ze śmietana i dżemem) i w sumie było ok. Ale kiedy bułeczek trochę zostało na następny dzień stwierdziłam, że chyba nawet wolę je w wersji nielegalnej - na zimno, jako ciekawe kruche ciasteczka. Z drobną modyfikacją w przepisie, już wyjaśniam.

Czego potrzebujemy, aby te cuda upiec?*
- 3 szklanki mąki 
- 4-5 łyżeczek proszku do pieczenia
- duża szczypta soli, lub dwie małe...;) 
- pół szklanki cukru pudru/miałkiego do wypieków - jeśli lubicie słodsze, to więcej
- pół masła, posiekanego w kostkę
- 2 duże jajka
- ok 200ml mleka
- rodzynki do woli... :)

Co robimy?
1. Rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni. Tzn tak jest w przepisie - ja piekłam bodajże w 200 lub mniej, na funkcji termoobiegu.
2. Łączymy mąkę, proszek do pieczenia, sól, cukier i masło, rozcierając w rękach - jak kruche ciasto.
3. Tworzymy mieszankę: jajka roztrzepujemy i łączymy z mlekiem, tak żeby powstało jakieś 280ml płynu. To dla mnie czarna magia - robię to "na oko"... ;)
4. Około 2/3 mieszanki dodajemy do ciasta, wsypujemy rodzynki i szybko zagniatamy. Oczywiście ze sporą dozą delikatności - jeśli trzeba dosypujemy mieszanki lub mąki.
5. Ciasto wałkujemy (podobno na około 1,5cm, ale te nie wyrosną aż tak duże, więc można grubiej!) i wycinamy kształty jakie sobie życzymy, ja ostatnio ze szklanki do piwa... ;) Smarujemy po wierzchu pozostałą mieszanko jajeczno-mleczną.
6. Pieczemy 10-12 min na złoty kolor. 

Przed pieczeniem wyglądają niepozornie...
Ale z piekarnika wychodzą złociste...

i smakują pysznie, ale raczej nie zasłodzą.

* proporcje z Kwestii Smaku pomnożyłam x 2 (więcej ciastek, więcej radości:) i zmieniłam ilość proszku do pieczenia i cukru. 

Uwagi:
* W oryginalnym przepisie jest prawie dwa razy więcej proszku do pieczenia, aby bułeczki vel. ciasteczka bardziej urosły. Ja dodaję mniej, aby były bardziej ciasteczkowe. 
* Są pyszne do herbaty lub ciepłego mleka.
* wolisz bułeczki? Przejdź na stronę Kwestii Smaku i użyj dokładnych proporcji. Nie zapomnij o śmietanie i dżemie (najlepiej kwaśnym!) do ciepłych wypieków!:)

Smacznego!

poniedziałek, 29 października 2012

Finally!

Wiecie co...

źródło: www.picturesofwinter.net


W końcu zima!!! :)

A tak serio.. To niezbyt się spodziewałam. Ale po pierwszym bieganiu w śniegu sobie przypomniałam jak ja to uwielbiam! Był to bieg niestety po chodnikach, bo miałam czas w niedzielę wieczorem, ale i tak pozytywna aura na mnie wpłynęła. W tym tygodniu spróbuję się wybrać do lasu - to dopiero będzie szkoła życia! ;) Wygląda na to, że kolejne zawody - Druga Dycha do Maratonu już w śniegu!

Spowiadam się grzecznie z trzeciego tygodnia realizacji planu.
* pierwszy trening to interwały na stadionie. 4 x 1km, miało być po 4:48 wg. rozpiski. Było kolejno: 4:51/ 4:46/ 4:48/ 4:43. Czyli chyba super nie? W czasie mojego biegania młodzi piłkarze ćwiczyli różne swoje piłkarskie sztuczki (who cares jak to się nazywa...) więc była motywacja do trzymania ładnego tempa... ;) Przerwy jeszcze wciąż robię w marszu.
* "długie wybieganie" po tej samej trasie co w zeszłym tygodniu, 11km po 6:18/km, troszkę wolniej niż ostatnio, ale też ok. Muszę wyznaczyć nową trasę, bo jeszcze jedna jedenastka w planie.
* po weekendowym wypoczynku na wsi czas przyszedł na górska pętelkę w niedziele wieczorem. Zaskoczenie mega! Przy tętnie spacerowym (u mnie 155) rozprawiłam się z górkami średnio po 6:11/km, czyli szybciej niż w zeszłym tygodniu (przypominam: po 6:16/km ze średnim tętnem 161). I to nawet bez przerw na światła, bo wzięłam endomondo. A jeśli biegam z endo to tak kombinuję, aby nie musieć stopować, bo to wiele zachodu. No a auto pauza to wiadomo - oszust.
* inne rozrywki: 1 x ścianka (niestety tylko!), 3 x ćwiczenia Ewy Ch. (2 skalpele i jeden zestaw ze strony Ewy), rowerem tylko 25km, bo mało jeździłam do pracoszkoły już. 

Następny tydzień (który zaczął się dziś) zapowiada się odpoczynkowo. Żadnego mocniejszego akcentu na początek, tylko 9km luźnego biegania. Mam nadzieję być częściej na ściance i może uda się ćwiczyć 4 razy, skoro biegowo luźniej. Dziś "killer" już za mną. Oj, prawdziwy to killer... Polecam;)

Miłej zimy... :)

wtorek, 23 października 2012

Tydzień drugi bez większej wpadki

Ale to mnie raczej nie dziwi, bo jako osoba raczej zadaniowa, jeśli już mam jakiś cel to motywacji raczej nie brakuje. Poza tym jak na razie plan jest taki, jaki być powinien - biegam tylko 3 x w tygodniu, więc jest miejsce dla innych sportów. 2 lub 3 razy jestem na ściance, codziennie (jeśli nie pada) poruszam się po mieście rowerem a od zeszłego tygodnia też ćwiczę w domu. Dziś krótkie podsumowanie drugiego tygodni. Planuję też wkrótce wpis kulinarny - premiera na blogu, ale zobaczymy:)

Zeszły tydzień zaczął się konkretnie - od interwałów. Ale zaczął się biegowo dopiero w środę, bo we wtorek padało. Na stadionie w końcu udało się utrzymać mniej więcej ładne tempo i dłuższe odcinki - 1,6 km x 2 wyszły w tempie 5:04 i 4:58/km (miało być 5/km). Więc chyba w miarę ok, a najważniejsze, że nie padłam na twarz;)

Przez obsuwę na "dłuższe" wybieganie ruszyłam następnego dnia. W czwartek zgodnie z planem 11km spokojnie, po 6:15/km. Powiecie, że mało to ma wspólnego z długim wybieganiem, ale przypominam że od kilku miesięcy w ogóle rzadko biegam cokolwiek więcej niż 10km. A poza tym kilkakrotnie miałam problemy z bolącymi piszczelami po nagłym zwiększeniu objętości. Wolę być ostrożna.

Finał tygodnia biegowego - 7km trochę żwawiej niż w czwartek. Tak miało być, ale pomyślałam że przypomnę sobie trochę bieganie po górach. Mam w okolicy taką super pętlę - niestety po chodnikach, ale ciągle góra, dół, góra a w pewnym momencie nawet góra bardzo-stroma przez bardzo-długo. Nie umywa się to co prawda do podbiegu pod Kopiec Kościuszki przez 1,5 km, ale zawsze coś. Przemiła 7ka w tempie 6:16/km, zobaczymy jakie będą postępy na tej trasie.

Zrzutka z endo:
Tylko czemu to takie małe? ;)
Inne:
* ścianka x 2 (poniedziałek i piątek)
* ćwiczenia Ewy Ch. x 3 (poniedziałek, wtorek, sobota)
* rowerem w sumie 58,5 km

poniedziałek, 15 października 2012

Szok, czyli jednak mam jakis plan.

Jak wielokrotnie przyznawałam na tym blogu ostatnimi czasy biegałam (albo właściwie nie biegałam) bez planu. Czasem zainspirowałam się jakimś treningiem i go sobie odtwarzałam na własne potrzeby, aby się nie zanudzić. Ale spójrzmy prawdzie w oczy - po 17 czerwca, czyli biegu AVON kontra przemoc w Garwolinie moje "treningi" są bez ładu i składu. Wróciłam z gorącego Garwolina rozczarowana i brakowało mi motywacji. Odkryłam za to rower, wiele kilometrów przekręciłam krajoznawczo. Co ciekawe - w zawodach startowałam dwa razy od tego czasu, w Pierwszej Dyszce w Lublinie i w Biegu Trzech Kopców w Krakowie. Obie te imprezy wyszły super, zaskakująco dobrze jak na brak przygotowania. Czyli coś tam mięśnie pamiętają...:)

Krakowskie kopce dały mi potężnego kopa. Że mogę i mam siłę - bardziej taką wewnętrzną ;). Efektem tego poczucia było też małe szaleństwo - zapisanie się na Cracovia Maraton... Ale też rozpoczęcie treningów solidnych! Na pierwszy rzut poszedł plan ze strony bieganie.pl - 10 km w 50min. Kończy się pod koniec roku, czyli start docelowy wypada w biegu sylwestrowym w Krakowie. Szczerze mówiąc nie tak bardzo wierzę, że uda się tą 4 z przodu zobaczyć, ale wynik rzędu 50 - 55 min będzie ok. Bez ciśnienia! Pierwszy sprawdzian jak idzie plan już 18 listopada w Lublinie, na Drugiej Dyszce. Zobaczymy, czy jest progres.

Co do planu - pierwszy tydzień za mną. Najpierw było 11km wolnego rozbiegania, które dobrze mi zrobiły po kopcach. Miał to być drugi trening, ale ostre interwały wydawały mi się zbyt wymagające dwa dni po zawodach... Tempo dostojne, 6:21/km. Tętno trochę szalało - chyba regeneracja jeszcze trwała, ale średnio wyszło ok. Kolejny trening już taki łatwy i przyjemny nie był - trzy kilometrówki, miały być w tempie 4:48/km, ale uznałam że jak wyjdą ok. 5/km też będzie ok. Z marszami pomiędzy wymęczyłam kolejno: 4:53, 4:56, 4:47. Poza tym ubrałam się za ciepło a słońce grzało, więc komfort był marniutki. Ostatni trening zeszłego tygodnia był w niedzielę - 7km trochę żwawiej niż wtorkowe wolne bieganie. Wyszło w tempie ok 6:12/km z teoretycznie tym samym tętnem, ale to oszustwo jedno wielkie - bo szczęścia do świateł zupełnie nie miałam, czerwona fala na całej długości.

Jak na razie jest ok, interwały wymagające ale może jak się trochę otrzaskam z szybkością będzie łatwiej. Oby tak dalej:)

PS. Zaczęłam też ćwiczyć z filmami Ewy Chodakowskiej... Aż sama się sobie dziwię, bo fitness mi nigdy nie odpowiadał. Ale jej programy są super, dają wycisk i nie są nudne. Wypróbowałam "Killera" i "Skalpel". Dwie zupełnie różne sprawy. Killer - wytrzymałościowy, ostry wycisk przez 40min. Skalpel - to raczej wzmacnianie mięśni, modelowanie sylwetki. Ale oba są super, będę stosować i polecam innym!

piątek, 12 października 2012

That's the spirit! Wspinaczkowo - biegowo.

Będzie mała reklama, ale w szczytnym celu. Jeśli ktoś z Was ma wolny przyszły weekend/wybiera się w skałkę to zapraszam na Charytatywny Bieg Przełajowy "Dominator 2012 - zjeżdżaj z rakiem!".




Kiedy dokładnie - 20 października 2012r.

Czemu charytatywny - ma na celu wspieranie aktywizacji dzieci chorych na nowotwory poprzez ich udział w obozach rehabilitacyjno - wspinaczkowych.

Kto organizuje - Fundacja DOMIN Jacka Alaby, więcej tu.

Coś o biegu - charakter przełajowy, trasy do wyboru 3 lub 10km. 

Gdzie - Rzędkowice k/Zawiercia, wspinacze wiedzą o co cho... :)

Dlaczego warto - można jednocześnie pomóc, pobiegać, powspinać się, pobyć ze znajomymi (jeśli ich zabierzemy), poznać nowych i miło spędzić weekend.

Zapisy i info - na TEJ stronie.

Ja niestety nie dam rady, ale jeśli ktoś się waha - zachęcam!

poniedziałek, 8 października 2012

VI Bieg Trzech Kopców

Wbiegłam proszę Państwa na te kopce! Dokładniej na dwa, jak już wspominałam, a z jednego zbiegłam. Pogoda zupełnie nie sprzyjała - padało od rana, było raczej chłodno. Ale nic to! Bieg był cudowny, dawno tak dobrze mi się nie biegło. Taki typowy bieg w odcinkach...

Odcinek 1 - Małe zaskoczenie, bo pierwszy kilometr... przemaszerowaliśmy. Zbieg z kopca Krakusa nie pomieścił tak wielkiej ilości uczestników. Może i dobrze, bo się dogrzaliśmy, ale z drugiej strony - czas byłby lepszy na pewno o ponad minutę gdyby nie te przestoje.

Odcinek 2 - Co za radość! Biegnę albo z górki albo po prostych bulwarach wiślanych. Tutaj rozwinęliśmy prędkości niezłe, szybsze niż moje obecne na dychę - kilka kilometrów po 5:30 - 5:40/km. Ale co ciekawe - raczej za to nie zapłaciłam w dalszej części biegu.

Odcinek 3 - A więc jednak to bieg górski. W centrum miasta, ale jednak górski... Zaczął się podbieg pod kopiec Kościuszki. Solidnie pod górę, noga za nogą. Najpierw mijamy cmentarz, chwila wytchnienia i dalej. Włączyłam muzykę, aby się skupić na rytmie i starać się te nogi jakoś podnosić. Udało się! Punkt z wodą, koniec podbiegu i marszu żadnego po drodze! Sukces!

Odcinek 4 - Odrobinę szalony... Śmiałam się sama do siebie, trochę mi aż było głupio. Góra, dół, ostre zbiegi z pilnowaniem zębów. Jakaż byłam szczęśliwa, że tam jestem! 

Odcinek 5 - Biegniemy, biegniemy aż tu nagle STOP... Krótki podbieg w lesie tak zabłocony, że aż zakorkowany. Trzeba przejść kawałek. Trochę mnie to wybija z rytmu. Trochę podchodzę po tym błocie i kawałek dalej bo w moich zupełnie nie trailowych butach to jednak szybciej idę niż sunę.

Odcinek 6 - META - to już ją słychać? Co tak szybko? Zobaczyłam tylko 11 kilometr i W. mówi, że słychać metę. Ja wciąż z mp3 na uszach, ale za chwilę tez usłyszałam. To lecimy! Łatwo nie było, starałam się przyspieszyć ale średnio to wychodziło. Jeszcze kopiec do obiegnięcia... ale zobaczyłam przed sobą kobietę, którą wcześniej wypatrzyłam do wyminięcia ale jakieś 3 km temu zniknęła mi z oczu. No to myk! Sprint przed metą się włączył i jesteśmy.

Dużo radości mam z tego medalu, o wiele więcej emocji niź na biegu ulicznym. Czas nie wiem czy dobry - wg. mojego zegarka 1:19:44 na ok. 13 km. Według oficjalnych wyników jakieś 1:20 i średnie tempo 6:07/km. Chyba nieźle jak na pierwszy raz i takie warunki? Życiówka w każdym razie :)

PS. Zapisałam się na M....

czwartek, 4 października 2012

Moje top

Nie biegam od ponad tygodnia. Jednak obawiałam się aktywności większej bez pomocy górnych dróg oddechowych... Byłam jedynie raz na ściance w tym tygodniu. W zeszłym tygodniu też raz i raz był stadion. W sumie nie było by to wcale takie straszne (bo zdrowie najważniejsze!) gdyby nie to, że w niedzielę mam plan wbiec na trzy kopce. A właściwie to podobno tak na prawdę na dwa... Ale jedno jest pewne - w Krakowie na Biegu Trzech Kopców na pewno zrobię życiówkę. W biegu górskim w stylu anglosaskim na dystansie ok. 13 km ;)

Maraton Warszawski natchnął mnie jakoś sentymentalnie. Nie, nie zaczęłam się zastanawiać kiedy w końcu przyjdzie czas na ten królewski dystans (może wiosna w Krakowie?). Zaczęłam sobie myśleć o biegach kultowych. a jeśli nie kultowych, to po prostu fajnych i dobrze zorganizowanych.

Biegi Najukochańsze, Najulubieńsze i w ogóle Naj
 
3. Na miejscu trzecim masówka klasyczna - Biegnij Warszawo. Moja pierwsza dycha w 2010 roku, otarłam się o złamanie godziny. Pamiętam ten mega wysiłek, biegłam z koleżanka i tylko dlatego trzymałam tempo. Wspominam pozytywną, zieloną falę i satysfakcję z pierwszego pięknego medalu - to była koszulka zdaje się. Taki kształt znaczy.
2. Dwójka to bieg magiczny, po pierwszym razie wróciłam tam i mam nadzieję będę wracać co roku: Krakowski Bieg Sylwestrowy. Przebierańcy, róże i szampan na mecie, mroźna Wisła z Wawelem w tle. Zawsze tam robiłam życiówkę, chociaż jakiekolwiek parametry przygotowawcze tego by nie wróżyły. A to, że jest zimno tylko dodaje uroku i satysfakcji :)
1. Moje absolutne numer 1 w tej kategorii to Półmaraton Warszawski. Uwielbiam ten dystans, to że to wyzwanie większe niż jakaś tam dyszka (którą jak pokazałam ostatnio, mogę przebieg bez przygotowania biegowego na poziomie wice życiówki). Poza tym to uwielbiam ten duch warszawskich imprez - tłum ludzi, pełno radości dookoła i to, że jako biegacz niczym się nie martwię. Jestem pewna, że na trasie będzie dla mnie i woda i izotonik, chociaż dobiegam daaaaaleko za czołówką.

Mam też biegi na które raczej nie wrócę... Ale o tym w kolejnym odcinku. Trzymajcie kciuki w niedzielę za Kopce! Abym z jęzorem wywieszonym się wczołgała!

sobota, 29 września 2012

Wybiegać przeziębienie?

Kilka chwil nieobecności i coraz trudniej się zebrać, aby coś napisać. Nawet los mi dokłada... Najpierw biegałam, ale nie miałam czasu sklecić nic. Bywałam w dużym skupisku dzieci naraz zwanym szkołą (praktykuję mam nadzieje nie mój przyszły zawód) a czasem i w komunikacji miejskiej. Tej ostatniej nie lubię od kiedy jeżdżę rowerem. Efektem tego bywania jest przeziębienie, mam nadzieję weekendowe. 

Dziś w związku z tym nie biegowo, a miało być w lesie i to siła. Spodobały mi się te śmieszne podskoki pod górkę, nie ma co. Odmiana choroby lekka typu katar i ból gardła, gorączki brak... Biegać??? Kusi mnie, aby jutro rozprostować kości. No i nie wiem czy skusi...

PS. Polecam film "Ted". Mimo kiepskiego początku daje dużo śmiechu :)
PS2. Odkryłam "Lekarzy" dziś. Choć to zżyna z amerykańskiego serialu jest tam biegania wiele, więc też na plus!

poniedziałek, 17 września 2012

Kiedy marzną stopy czyli jak nie odmrozić się jesienią/zimą

Od kiedy pamiętam marzną mi stopy. Śpię w skarpetkach przez 90% roku (zdejmuje tylko wtedy, kiedy noce są niezwykle upalne i duszne). Często nie mogę zasnąć, gdy o tych skarpetkach zapominam. O dłoniach nie wspominam, bo zwykle są zimne jak lód. A rękawiczek w których byłoby mi cieplutko i komfortowo w każdych warunkach jeszcze chyba nie wymyślono. Takie wyznania poczyniłam zachęcona jesienną aurą za oknem. Jak więc żyć i sport uprawiać przy okazji?

Do pierwszej zimy biegowej szykowałam się jak na wojnę. Zresztą, nie zimy a już późnej (zimnej) jesieni. Ocieplane spodnie z misiem w środku, polar, bluza, kurtka wiatrówka, ciepłe skarpetki. Rękawiczek nie kupiłam, do dziś nie wiem czemu, ale jak się później okazało - całkiem słusznie. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy po pierwszym takim wyjściu wróciłam przegrzana i spocona... Stopniowo uczyłam się ubierać warstwy, szukać odpowiednich konfiguracji. I w końcu przyszło oświecenie....

Biegając - NIE MARZNĘ! Dla biegaczy to zdanie wyda się śmieszne w swej oczywistości. Wiadomo - wykonujemy wysiłek, "ogrzewamy się", napędzamy nasze maszyny i jakoś leci. Ale przed erą regularnego biegania podzielałam pogląd większości społeczeństwa - nie należy biegać kiedy jest zimno, bo można się poważnie rozchorować, odmrozić kończyny i po prostu cierpieć. Ciężko sobie to teoretycznie wyobrazić, że biegacz odpowiednio ubrany, hasający po świeżym śniegu jest tak na prawdę w bardziej komfortowej sytuacji niż np. osoba czekająca na autobus na przystanku. My, biegacze - mamy swoje własne ogrzewanie ;) 

Kilka uwag do powyższego. Aby nie marznąć należy:
- ubrać się odpowiednio do temperatury i wiatru, w ubrania oddychające i odprowadzające pot na zewnątrz;
- unikać dłuższych przerw w wysiłku (np. zatrzymywania się) aby nie się nie wychłodzić;
- odpowiednio dobrać czas wysiłku - dwugodzinny bieg przy -15 stopniach to dla niektórych może być przesada (choć wiele zależy też od osobniczych preferencji i wrażliwości);
- znaleźć temperaturę przy której mówimy STOP bieganiu na zewnątrz. Jest tak wiele wytycznych (- 15, -20?), że nie przytoczę dokładnych wskazań. Radzę poczytać więcej i dostosować do siebie.

PS. Mój tydzień ostatni jakiś taki nijaki... 4 x ściana, 2 x rower sportowo/wycieczkowo (75km), przez 5 dni w tygodniu przemieszczałam się transportowo rowerem po mieście (jakieś 65km). Bieganie było niestety tylko 2 razy... Raz zrobiliśmy z W. sześć czterysetek na stadionie, powychodziły ładnie - jakoś po 1:50 i mniej a raz pobiegałam po lesie z elementami siły - skipy, wieloskok w wydaniu z WF i sprinty z górki (to nowość, ale fajna!). Ale w sumie w tygodniu tylko 13km... :( Słabo. Miało być wybieganie w niedzielę, ale plan dnia się ścieśnił i z wyrzutów sumienia ruszam dziś.

wtorek, 11 września 2012

Korzyści z niebiegania

Przewrotnie, prawda? Przedostatni tydzień lipca jako tako przebiegałam, wedle zasady wyczytanej na bieganie.pl - raz interwały, raz śmieszne ćwiczenia i przebieżki i raz trochę dłużej ale z szybszą końcówką. Do tego rzecz jasna trochę roweru dla relaksu. Potem na ponad tydzień zaginęłam w Taterkach. I to całkiem aktywnie - 6 dni całkiem solidnych wędrówek. Pamiętając problemy z zeszłego roku, tzn. mój fatalny występ na Festiwalu Biegowym w Krynicy wiedziałam, że zawody tydzień po górach to nic dobrego. Albo że w zeszłym roku popełniłam błąd. Wtedy jeszcze w poniedziałek było górskie chodzenie, we wtorek tempo, w czwartek rozruch a w sobotę start. Wynik marny, okupiony bólami i męką na najszybszej trasie w kraju.... (trasa Życiowej Dychy Taurona przez przynajmniej 5km lekko opada). W tym roku trzeba było coś zmienić.

Ostatni tydzień do Pierwszej Dychy do Maratonu w Lublinie przebiegał leniwie. Wywczas na wsi, odrobina roweru (i to dosłownie - raz 45min sportowo i dwa razy dla transportu po mieście). Dużo odpoczynku, dobrego jedzenia, zbierania sił. No dobrze, raz się zdarzyło mało odstępstwo - zaszalałam RAZ na ściance. Jakie wyniki takiej strategii? 

57:38 na mecie, czyli tylko 24 sekundy gorzej od życiówki. Co prawda ta życiówka nabiegana została w mrozach ostatniego Biegu Sylwestrowego w Krakowie i potem jeszcze kilka razy byłam w zdecydowanie lepszej formie (tak na 55min i mniej) ale spektakularne rozstania z bieganiem zniweczyły starania o nowy PB.

Wnioski? Cross training daje na prawdę wiele, warto inwestować w ogólny rozwój formy a nie tylko tłuc kilometry. I na tym oprę moje przygotowania do kolejnego biegu - Biegu Trzech Kopców w Krakowie na początku października. Chcę połączyć wszystkie moje sporty, dodać trochę więcej podbiegów i siły nóg i z radością ukończyć Kopce. Bez zamierzeń czasowych, bo nie wiem jakie nawet mogłabym sobie założyć.

PS. A na mecie lubelskiej Dychy wyglądaliśmy tak: 

Radość z biegania po Lublinie :)

środa, 5 września 2012

Różnice wysokości

Zjechałam z gór... Dużo kilometrów w nogach, kilka niezłych podejść, zachwyt jeszcze większy niż w zeszłym roku - wyjazd idealny. Jak na razie spisanie czegokolwiek mnie przerasta, więc mała zajawka fotograficzna.
Pierwszy dzień przywitał nas tak...

Zielone Pleso

Skałkę też się udało znaleźć... ;)

Kolekcjonuję piękne widoki

Zbliżamy się do Czerwonej Ławki

Przy Chacie Teryego

Czerwona Ławka - podobno najtrudniejszy szlakowany odcinek w Wysokich Tatrach

Trochę wspinania się. Choć łatwiej było po skale.

Trudności za nami. Radość spokoju.

Mówiłam, że kocham widoczki?

Droga na Prednie Solisko.

Urocza scena rodzajowa w kosówce.

Widok z Krywania (2494 m n.p.m.), świętej góry Słowaków

Zimno było, ale wysokość już zacna.
Więcej się postaram wkrótce. Aha, w niedzielę pierwszy bieg z cyklu Cztery Dychy do Maratonu w Lublinie. Zapisy do jutra do 12. więcej na: www.maraton.lublin.eu.

sobota, 25 sierpnia 2012

Plesa i hranolky

Ruszamy w Tatry. Te słowackie, nie polskie. Trochę martwi mnie ten deszcz bijący w okno, ale cóż... Oby na Słowacji przywitało nas słońce. Relacja z chodzenia i podziwiania tak około kolejnego wtorku. Chyba, że jakieś cudne zdjęcie komórką prześlę w tzw. "międzyczasie".

A w zeszłym roku było tak...




poniedziałek, 20 sierpnia 2012

1. Półmaraton Chmielakowy, Krasnystaw 18.08.2012

Aby rozwiać wątpliwości - ja nie biegłam.. Ale przyglądałam się bacznie, robiłam zdjęcia. I co jeszcze to na zdjęciu później... ;)

W końcu coś się zaczyna dziać na tej naszej Lubelszczyźnie. Dziki Maraton (w przyszłym roku już pierwszy lubelski!), cykl "Cztery Dychy do Maratonu" (pierwsza 9 września, zapraszam do Lublina) i teraz ten półmaraton chmielakowy. Oczywiście to nie jest tak, że biegów nie było wcześniej - były, ale miały charakter zdecydowanie nie masowy. Wielu zawodników z Ukrainy, mało startujących i wyśrubowane czasy. Takim średniakom jak ja głupio było startować i wlec się na końcu... Ale do Chmielaków wracam.

Co było na +?
- sprawne biuro zawodów, jeśli przyjechało się odpowiednio wcześnie (trudno się dziwić, że jest kolejna jeśli w ciągu ostatnich 5minut pracy biura ok 30 biegaczy chce odebrać pakiet);
- fajny pakiet startowy - z napojem, batonem, paluszkami Lubelli;
- sprawna organizacja, brak opóźnień;
- trasa podobno była pagórkowata, umieszczam to też jako +, zależy co kto lubi;);
- burmistrz wręczający medale;
- piwo na mecie:) jak Chmielaki to Chmielaki!;
- dużo nagród do rozlosowania;

Co mogło być lepiej (i pewnie będzie w przyszłym roku):
- słabe zabezpieczenie medyczne - zawodnik, który zasłabł na 100m przed metą czekał podobno jakieś 20min na pomoc... (co ciekawe - czekał już na mecie, bo wcześniej wsparli go inni biegacze i doporowadzili do mety, aby bieg ukończył);
- zamieszanie w losowaniu nagród - jeśli osoby, które wylosowały nagrodę nie były obecne to nie było ponownego losowania.. Z jednej strony rozumiem, ale jeśli ktoś jest z daleka i już wyjechał?
- mało startujących kobiet! (ale to już nie wina organizatorów...)
- numery startowe do zwrotu na mecie.. Szkoda, ja lubię zatrzymać je na pamiątkę.

Startował mój W., zrobił życiówkę mimo niełatwej trasy i niesprzyjającej pogody. Imprezę oceniamy bardzo pozytywnie, widać że została zorganizowana z zaangażowaniem. W przyszłym roku też będziemy, jeśli tylko czas pozwoli!

PS. Zmotywował mnie bieg w którym nie wystartowałam... W sobotę 11km po 6:10/km na zadziwiająco niskim tętnie a dziś (poniedziałek) czterysetki. Tylko 3, na oswojenie z szybkim bieganiem. Weszły w 1:45/1:40/1:40. Fajnie, tęskniłam za tym.

środa, 15 sierpnia 2012

Biegacz(ka) na siłowni

Łatwo zaklasyfikować siłownię jako miejsce dla facetów z wielkimi karkami i dziewczyn od fitnessu. My - biegacze - przecież biegamy, po co mamy przerzucać żelastwo? Nie ma przecież jak ruch na wolnym powietrzu...

Może temat jest mało aktualny, bo na większości portali biegowych wraca późną jesienią lub zimą. Jednak ja napiszę kilka słów teraz - stałam się szczęśliwą posiadaczką karnetu na siłownię na sierpień. Moją opinię proszę podzielić przez 3, bo ja mam tendencję do przesadnego optymizmu. Dlatego też zacznę od opinii ekspertów - wycinki z artykułów na ten temat:

"Ale na siłowni warto w tym okresie popracować nad całym ciałem. Mięśniami nóg, pleców, brzucha, rąk - bo dobry zawodnik, to zawodnik kompletny." Polska Biega

"Jednym z nieodzownych elementów szkolenia biegacza, powinien być trening wspomagający na siłowni. Pozornie może wydawać się, że nie wpłynie on znacząco na poprawę rezultatów uzyskiwanych na zawodach. Jest to błędne myślenie, a niepodważalną korzyścią takich ćwiczeń jest zapobieganie kontuzjom." Aktywni.pl

Moja subiektywna lista powodów, dlaczego biegacz powinien zaglądać na siłownię:
* Jeśli jesteśmy zbyt pewni siebie i swojej sportowej wspaniałości - możemy zobaczyć swoje braki np. słabe ręce;
* Jak już te braki zauważymy - możemy wzmocnić mięśnie, które pomagają w bieganiu (czyli nie tylko nogi): korpus, brzuch, ręce.
* Możemy skorzystać z fachowej porady. Zwykle nie wiąże się to z dodatkową opłatą. Jeśli trafimy na wszechstronnego i miłego trenera może to sporo wnieść w nasze sportowe życie.
* Jeśli brak nam motywacji - siłownia to super miejsce! Po pierwsze - kiedy pada od tygodnia nie mamy już wymówki, że nie mamy jak zrobić treningu... Wskakujemy na bieżnię i już. Po drugie - obecność osób współćwiczących (kiedy już przestanie krępować) zmobilizuje nas do zrobienia wszystkich naszych powtórzeń i wszystkich serii. Każdy jest tu po to, aby ćwiczyć!
* A może trochę różnorodności? Moja siłownia jest też lokalnym centrum squasha. I choć mnie osobiście ten sport nie porywa (nie próbowałam i nie mam ochoty;) - może kogoś zachęci? Dla dziewczyn jest też duża oferta zajęć - i to nie tylko tych standardowych. Jest zumba, joga i wiele innych.
* Wsparcie psychy. Jeśli przygodę z siłownią dopiero zaczynamy, na pewno będziemy się cieszyć w miarę szybkimi rezultatami. Robię swoje serie z większą łatwością, zwiększam obciążenia.. Czad, no nie?
* Ostatni argument, ale nie najmniej ważny - nabierzemy dystansu. Do siebie, do swojego biegania. Będzie szansa pogadać z ludźmi, dla których bieganie (dla nas całe życie!) to tylko 10min cardio na rozgrzewkę a daniem głównym jest np. wyciskanie na klatę. Zobaczymy ludzi "lepszych" i "gorszych" od nas - w sensie sprawniejszych i mniej sprawnych. To zawsze cenne doświadczenie.  

A co, jak multisport to multisport. Muszę też napisać o tym, co zmienia wspinaczka w życiu biegacza, bo zmienia dużo... Ale to dłuższa historia.

PS. Jako że mało biegam nie biegam ostatnio to dziś na siłowni się zebrałam w garść... 5km w tym 3 x 2min @12km/h na przerwie 3min. W jakieś 29min. Serce łopotało jak szalone, ale może w tym szleństwie jest metoda?

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

crazy and i know it

Zwariowałam kompletnie. Straciłam głowę, poszalałam i zdurniałam. Nie zważając na czas i energię. Nie kalkulując potencjalnych zysków i strat, nie planując i nie licząc. Ale po kolei...

W końcu mam jakąś pracę. Tzn wstaję rano z myślą, że mam kilka zadań na głowie. A że jest to równoznaczne siedzeniu przy komputerze kilka godzin dziennie mam bardzo małe wyrzuty sumienia kiedy decyduję się na "rozprostowanie kości". Z moim bieganiem jest ostatnio słabo - nie wiem czemu, ale zupełnie nie mogę się zmotywować... Może to przez brak jakiegokolwiek celu? Kiedy są biegi na horyzoncie jakoś łatwiej wskoczyć w buty. Ale najpewniej jest przez tą moja nową miłość - rower. Mam sprzęt gorzej niż przeciętny (ale zasługuje on i tak na własny post!), przystosowany podobno do jazdy w terenie a ja jak na złość zamęczam go asfaltem. Ciężko skoczyć na prędkość większą niż ok. 25 czy 26 km/h po płaskim - co wydaje się mało, zwłaszcza na szosie. Ale i tak go uwielbiam. Mkniemy przez wioski, wiatr plącze mi włosy a mi się wydaje, że dojadę gdzie tylko zapragnę. No i tak sobie jeżdżę. Ale co w tym szalonego?

198 km. To wydaje mi się szalone teraz, jak na to patrzę. Niemal 200km w tydzień kiedy ze mnie taka kolarka jak no nie wiem, pięcioboistka. To tak, jakbym na rowerze przejechała się do Warszawy. Busem to tylko 2,5h, ja w siodle spędziłam trochę więcej, ale o tym za chwilę. Na bikestats.pl widziałam ludzi wyjeżdżających na 200km bez mrugnięcia oka. Jednorazowo. Ja na razie nieśmiało planuję swoja pierwszą setkę... Najwięcej do tej pory przejechałam na raz 50km, więc wyzwanie spore, ale kusi. 

A co do tego czasu... Mój zeszłotygodniowy dystans zajął mi dokładnie 11h:08m:50s. Zamiast tego mogłam obejrzeć ponad 4 średniej długości filmy, przesłuchać jakieś 165 przeciętnej długości piosenek i odespać z nawiązką nieprzespaną noc. Ale jeździłam. I fajne to było!

czwartek, 9 sierpnia 2012

Pamiętniki życia wiejskiego

Co za cudo. Czyste powietrze, w dzień cisza (samochód przejeżdża tak średnio co pół godziny) a rano pieją koguty. Multum zwierzyny wszelakiej - ptaki (jeden spędza noce na naszym tarasie), ssaki (lis zaglądał do domu) i owady. A wieczorem, tak około 22 oczy się same zamykają. To jest życie. I co tu takiego można robić?

Podglądać naturę...



Poznawać leśne ścieżki...



Rowerować do woli i takie widoki zaliczać...




Oglądać miejsce, gdzie podobno w 1978 wylądowało UFO (tylko 11km musiałam jechać!)... *więcej na ten temat na specjalnej stronie*



Nudzić się raczej nie można. A tyle tam jeszcze wioseczek do objechania...

PS. Powrót do miasta ciężki. Tak jak ciężki będzie jutrzejszy poranek po dzisiejszej siłowni. Ostatnio tak bywałam jakieś dwa lata temu... A dziś solidny przegląd maszyn pod okiem trenera, auuu, boję się jutra...





sobota, 4 sierpnia 2012

Tytani pracy?

Teoretycznie od poniedziałku pracuję. A że to praca w domu i od zlecenia do zlecenia to zdecydowanie moje sportowe życie się bogaci - ćwiczę tyle, ile dawno już nie ćwiczyłam! Z powodu braku czegokolwiek do robienia urozmaicam sobie życie jak mogę...

Po pierwsze - powolny, ale systematyczny powrót do biegania. Poniedziałek, wtorek i czwartek to jak dotąd dni biegowe. Chciałabym jeszcze jeden, może dwa. Taktyka nowa - jak najwięcej górek, także robię moją górską pętelkę zawzięcie. Ponad 5km, w zależności od wariantu od 5,5 do 5,9km. Raz (we wtorek) zrobiłam nawet cegiełkę rower - bieg - rower (odpowiednio 15 - 5 -15). Bieganie było w terenie i muszę przyznać, że ciężko było się rozkręcić. Ale za to powrót rowerem to sama radość - czuć jak mięśnie się same masują...:)

Po drugie - rowerowanie pokochałam na całego... We wtorek wspomniana cegiełka. Środa to wycieczka prawdziwa. Wybrałam się czerwonym szlakiem rowerowym do Nałęczowa, czyli jakąś połowę (całość leci do Kazimierza Dolnego). Wyszło 40km z dojazdami z i na dworzec. Piątek miał być relaksem. Ruszyłam późno, bo dobrze po 18 (przed 19?...) i chciałam zrobić podlubelską trasę z przewodnika, który pożyczyłam. A że niezbyt dużo czasu poświęciłam na analizę, oszacowałam, ze to tak z 30km będzie. Człowiek się uczy na błędach... :) Wracałam po ciemku, na liczniku ponad 45km.

Mam jeszcze karnet na siłownię na sierpień, i to do takiej siłowni która jest 5min ode mnie z mieszkania... Ale jakoś na razie czasu brak. Może w przyszłym tygodniu? Przydały by się jakieś lekkie obwody na całe ciało, do wszystkich dyscyplin i do noszenia plecaka w Tatrach pod koniec sierpnia.

Czas ruszać na wywczas wioskowy znów. Tym razem rowerem, coby nie wyjść z wprawy... :) Tam może porobię trochę zdjęć z wycieczek, lasy dookoła - cudo.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Bieg Powstania Warszawskiego

Relacji na blogach pewnie już jest, albo za chwilę będzie cała masa, więc ja tym razem krótko. Na biegu znalazłam się w zasadzie przypadkiem (wygrałam pakiet w konkursie PKO na facebook'u) i w sumie sama się sobie nie mogłam nadziwić, czemu to był dopiero pierwszy raz...

Przez to, a może właściwie dzięki temu, że byłam kiedyś w harcerstwie bliskie mi są klimaty patriotyczne. A w tym biegu tych elementów było wiele - biało czerwone opaski, śpiewanie "Roty" przed startem i piękne medale z "Polską Walczącą". Dobrze, że są takie biegi.

Co do kwestii organizacyjnych to byłam bardzo zadowolona, żadnych problemów. Mili wolontariusze, wszystko czego potrzeba - było. I choć niektórzy narzekają na małe opóźnienie i kiepską jakość utworu Sabatonu przed startem to... Bez przesady. Nie zmieni to mojej pozytywnej opinii, bo też zupełnie nie odczułam tego jako problematyczne.

Co do mojego występu - na życiówkę nie liczyłam, bo cóż można wyczarować z niebiegania... Moje przygotowania do tego biegu to było 2 x 10km, z czego w ten drugiej dziesiątce kilka szybszych odcinków się udało... Ale czas jak dla mnie i okoliczności przyzwoity - 59:14. No i trasa... To wymaga szerszego komentarza ;). Podbieg ul. Sanguszki pamiętam ze swojego pierwszego Półmaratonu - cóż... zniszczył mnie i obiecałam sobie, że wrócę i go pokonam. Kolejny PW już nie prowadził tą ulicą, więc tym bardziej się ucieszyłam z udziału w Biegu Powstania. I muszę powiedzieć, że skopałam tyłek podbiegowi na Sanguszki;). Ale najciekawsze jest to, że biegło mi się tam dobrze, jeśli nie lepiej jak po płaskim odcinku nad Wisłą. Nie było nudno. Polubiłam górki.

Medal - dla mnie to hit. Dlatego też wrzucę tutaj sobie jego zdjęcie, chociaż już na pewno wszyscy doskonale wiedzą jak wygląda. Medali mam skromną kolekcję, ale ten jest najładniejszy. No i dumna jestem z tego, że go mam.

PS. W innym konkursie wygrałam ostatnio skarpety biegowe marki Dynafit - takie wysokie, kompresyjne. Miały swoją premierę w BP i byłam pozytywnie zaskoczona... Szersza refleksja i krótki test po kilku jeszcze biegach wspólnych.

środa, 25 lipca 2012

Biesy i Czady

Korzystając z wolnej chwili na wywczasie wioskowym sklecam słów kilka o mojej małej wyprawie bieszczadzkiej. Góry te poznałam dość dobrze dwa czy trzy lata temu kiedy to zupełnie spontanicznie się tam wybrałam po raz pierwszy w życiu. Kupiłam mapę, poczytałam o "klasykach" i przez 3 czy 4 dni wraz z koleżanką ostro napierałam po szlakach. Wspominam teraz ogromne zainteresowanie, jaki wzbudzałyśmy... Dwie młode dziewczyny z wielkimi plecorami i dużo kilometrów. Przygód było wiele i wiele ciekawych ludzi spotkałyśmy. Na przykład chłopaka wędrującego po Bieszczadach śladami zmarłego przyjaciela i jego dziennika... Coś niezwykłego. Co do tych wielu kilometrów - wspomnę tylko, że udało się nam zaliczyć: Połoninę Wetlińską, Małą i Wielką Rawkę, Kremenaros, Tarnicę niebieskim szlakiem i Bukowe Berdo. I to wszystko w czasie tak krótkiego wyjazdu!

Potem jakoś się nie składało i po raz drugi pojawiłam się w Bieskach na początku lipca. Wierząc w dobrą pogodę ulokowaliśmy się na polu namiotowym w Ustrzykach Górnych. Hm.... Żeby ująć to delikatnie - sanitariatom daleko było od standardów domowych. Ale jakoś to przetrwaliśmy. Tak jak i trwającą 7 godzin podróż. 7 nocnych godzin, dodam.

Dzień 1 - "Lajtowe" rozruszanie
Brzegi Górne - Połonina Caryńska - Ustrzyki Górne (15 punktów GOT)

Nasz plan na dziś zmieniał się w autobusie wiele razy. Albo najpierw drzemka, potem jedzenie i w drogę. Albo jedzenie, spanie, spanie... Ale w końcu postanowiliśmy być twardzi. Tym bardziej, że oczy W. dosłownie się świeciły radośnie od kiedy zobaczyliśmy górki za oknem. Ruszyliśmy więc dzielnie. Zaskoczyło nas już jednak pierwsze podejście. Oj, zasapaliśmy się po prostu... Pierwsze kilometry chyba zawsze bolą;) Na Połoninie sporo ludzi, ale to chyba standard (jedna z krótszych tras). Ale naleśniki z jagodami w barze na naszym polu wynagrodziły wszelkie trudy :)

Dzień II - Kiedy pada, dzieci się nie nudzą
Sanok
Dzień przywitał nas deszczem. Zarządziłam więc wycieczkę do Sanoka. Transport jest super, dzięki Veolii. Po drodze można pozwiedzać wiele urokliwych wioseczek jak np. Baligród - i zobaczyć czołg na maleńkim ryneczku! ;) Co można robić w Sanoku? Ja polecam oczywiście Zamek - ikony (szczególnie jeśli ktoś się zna/interesuje - jest ich mnóstwo) i Beksiński - tutaj to nawet jak się nie zna, trzeba zajrzeć. Masa prac - obrazy i fotografie + jest odtworzona cała warszawska pracownia. Jest jeszcze Skansen, ale my nie zdążyliśmy więc nie piszę nic. Pyszny kebab i do domu... ;)

Dzień III - Najdłużej i "najudaniej" ;)

Wołosate - Halicz - Przełęcz Goporowców - Tarnica - Szeroki Wierch - Ustrzyki Górne (30 pkt GOT)

Wędrówka długa, ale cudna. Na nudę nie można narzekać, bo albo w górę, albo lekko w dół - różnorodność jednym słowem. Na Haliczu skonsumowaliśmy kabanosy z ogórkiem, którego sobie obraliśmy i pokroiliśmy rano w schronisku - oj, widziałam te zazdrosne miny współchodzących... ;) Ciekawe obserwacje socjologiczne też można poczynić. Każdy kto chodzi po górach wie, że to w dobrym zwyczaju pozdrowić spotkane osoby. Ja zawsze pierwsza pozdrawiam starszych ode mnie. A z równolatkami to różnie, kto pierwszy zauważy. I zwykle tych pozdrowień jest masa niemal wszędzie. Oprócz wejścia na Tarnicę... Tak przychodzi chyba niemal każdy kto jest w okolicy, bo to taki "standard". Tam jakoś tylko słychać sapanie... a na szczycie błysk fleszy drogich aparatów. Ale ok, jestem za tym, że góry są dla wszystkich - jeśli tylko wszyscy wiedzą jak je uszanować.

Dzień IV - Przerwana piękność
Widełki - Bukowe Berd0 - Muczne (13 pkt GOT)

Droga nam się zaczęła śmiesznie. Jedziemy w autobusie do tych Widełek, jedziemy, jedziemy... Nagle W. prosi, abym zapytała czy daleko jeszcze do tych Widełek, bo on pamięta, że było całkiem blisko. Na moje pytanie kierowca nieciekawie prychnął "Proszę pani!" i okazało się, że to jakieś trzy wioski temu. Na szczęście do stopa mieliśmy tego dnia wyjątkowe szczęście (co okaże się także później). Dziś miała być najpiękniejsza trasa - bezdyskusyjnie tak orzekliśmy. Dzikie Bukowe Berdo, mało ludzi i radości masa z prostej czynności chodzenia. Wspinając się na górę oczywiście zaczęłam panikować, bo W. mi naopowiadał o niedźwiedziu atakującym turystów tego lata, więc zmuszeni byliśmy śpiewać piosenki:) I całe szczęście, bo okolica wyglądała na taką w której grasuje niedźwiedź... Po wejściu na górę zaczął nas targać wiatr niemiłosierny, ja z moją wagą piórkową prawie się stoczyłam w dół... Błyskawicznie nazbierało się sporo nieciekawych chmur. Z żalem zdecydowaliśmy zejść do Mucznego, nie widząc właściwie najpiękniejszej części naszego ulubionego szlaku. Szkoda.. Ale smutki miała nam pomóc zażegnać Wilcza Jama, znana restauracja. Jak się okazało - po restauracji ani śladu, przenieśli ją do innej miejscowości. Dzięki dwóm stopom i kilku minutom na nogach byliśmy już pod prysznicem z wolnym wieczorem. A kolejne chwile potem - w Wetlinie w słynnej Bazi Ludzi Z Mgły (ale było za wcześnie, pusto i nie zostaliśmy) i cudownej Chacie Wędrowca. Słynnych "naleśników gigant" (opatentowanych) nie spróbowaliśmy, bo skusiła nas kura z grilla i mięso generalnie.

O dniu ostatnim już nie piszę, bo był mało ciekawy - pakowanie i bus. Napiszę tylko dlaczego nie poszliśmy w góry nawet na krótką trasę, chociaż transport był o 17. W nocy były paskudna burza. Rano W. z nadzieją sprawdza buty. Zasmucił się bardzo, jak zobaczył, że zamokło nam po jednym bucie... Jeden mój i drugi W..... Także z pewnym takim smutnym humorem zakończyliśmy ten wyjazd;)

Ps. Brak zdjęć z dnia trzeciego, więc obok niego znajduje się zdjęcie z dnia czwartego. Gdyby ktoś był dociekliwy ;)

wtorek, 24 lipca 2012

Prawdziwy multisport

Czas powrócić do grona biegowych (i nie tylko blogerów). W zeszłym roku pisałam na Połówce o przygotowaniach do Półmaratonu Warszawskiego 2011. Przygotowałam się jako tako, przebiegłam. W roku kolejnym również. Ale gdzieś w międzyczasie - muszę to powiedzieć - bieganie trochę mnie znudziło. Były wzloty, upadki, życiówki i anty-życiówki, a stanów o włos od przetrenowania nie zliczę. Dzisiaj mam już trochę inne podejście do sportu. Już nie "tylko bieganie!". Od stycznia się wspinam. Zaczynałam od sekcji na sztucznej ścianie (takiej bardziej boulderowej) a ostatnio pokochałam linę i dolinki podkrakowskie. A w zasadzie jedną - Kobylańską, bo tylko ją udało mi się w miarę poznać. Będkowska czeka w kolejce. Trochę chodzę po górach - w zeszłe wakacje pokochałam Wysokie Tatry, w tym roku wracam na Słowację pod koniec sierpnia. Bieszczady w tym roku były przed chwilką. Najnowszą zajawką jest rower - w zasadzie od zawsze lubiłam jeździć od czasu do czasu, ale ostatnio staram się to robić regularnie. I polubiłam zdecydowanie leśny off road.

Tylko to moje bieganie trochę cierpi. Przez te rozjazdy udaje się wyjść jakoś tak raz w tygodniu... Ale mam nadzieję, że ogół aktywności wystarczy, aby w dobrym humorze pobiec w Biegu Powstania Warszawskiego. Wygrałam pakiet w facebook'owym konkursie i oczywiście zamierzam wystartować, z Lublina to tylko 2,5h drogi. Tyle słyszałam o tym biegu pozytywnych opinii, że wcale się nie waham. Pewnie wielu bloggerów biegowych biegnie, prawda?:)

Na koniec mała zajawka wakacji dotychczasowych. Postaram się w kolejnych postach porozwijać nieco wątków.