wtorek, 20 listopada 2012

Nowa życiówka, niespodziewanie


Dobrze, że jeszcze potrafię siebie czasem zaskoczyć. Smutne byłoby życie w 100% przewidywalne... ;)

Druga Dycha w Lublinie to cud, miód, orzeszki. Sprawna organizacja, szybka trasa, fajna oprawa po - ciepła zupa, kawa, izotonik, dużo nagród do wylosowania. Na prawdę dużo! Będą jeszcze dwie w cyklu, kolejna na początku lutego, więc jeśli ktoś szuka fajnych zawodów - zapraszam zdecydowanie do Lublina.

Mój występ na domowym podwórku miał być rekreacyjny. Jak wspominałam, futrzaste kocię przewróciło nam trochę życie do góry nogami, więc biegania za wiele nie było. W tygodniu przed dychą udało się zrobić dwa "treningi" - spokojne 9km, aby się rozbiegać we wtorek i w czwartek 4km z dwoma przebieżkami na rozruszanie. Nadziei wielkich nie miałam, ale po cichu liczyłam na coś "przyzwoitego" - sporo ćwiczyłam ostatnio ale też sięnie zażynałam (co niestety wcześniej się zdarzało).

Ruszyłam wydawało mi się spokojnie. Zdziwienie moje, gdy zobaczyłam na zegarku 5:14 po pierwszym kilometrze było spore. Myślę sobie - oho, chyba dobrze się biegnie. To przyjęłam taką taktykę - biec co najmniej tak, nie zwalniać. Później ewoluowało to w: doganiać i mijać kolejne kobiety. Pierwszy raz podczas biegu miałam niemal niezachwiane poczucie, że jest dobrze i mam "moc". 

Na mecie wyszło równo 51:00. Moja nowa, zajebista życiówka, a co! Mój komentarz po: w końcu mam życiówkę na swoją miarę... ;) Panią byłam 28 na 99, w swojej kategorii 16 na nie wiem ile. Dla porównania: podczas Pierwszej Dychy taki czas mniej więcej miała 6 kobieta na mecie. Ja ze swoim poprzednim (57:38) byłam 25. Poszliśmy w górę z poziomem, to dobrze.

To co, w Krakowie w Sylwestra atak na 50min? Się zobaczy. Na razie jest motywacja do biegania. W końcu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz