poniedziałek, 30 lipca 2012

Bieg Powstania Warszawskiego

Relacji na blogach pewnie już jest, albo za chwilę będzie cała masa, więc ja tym razem krótko. Na biegu znalazłam się w zasadzie przypadkiem (wygrałam pakiet w konkursie PKO na facebook'u) i w sumie sama się sobie nie mogłam nadziwić, czemu to był dopiero pierwszy raz...

Przez to, a może właściwie dzięki temu, że byłam kiedyś w harcerstwie bliskie mi są klimaty patriotyczne. A w tym biegu tych elementów było wiele - biało czerwone opaski, śpiewanie "Roty" przed startem i piękne medale z "Polską Walczącą". Dobrze, że są takie biegi.

Co do kwestii organizacyjnych to byłam bardzo zadowolona, żadnych problemów. Mili wolontariusze, wszystko czego potrzeba - było. I choć niektórzy narzekają na małe opóźnienie i kiepską jakość utworu Sabatonu przed startem to... Bez przesady. Nie zmieni to mojej pozytywnej opinii, bo też zupełnie nie odczułam tego jako problematyczne.

Co do mojego występu - na życiówkę nie liczyłam, bo cóż można wyczarować z niebiegania... Moje przygotowania do tego biegu to było 2 x 10km, z czego w ten drugiej dziesiątce kilka szybszych odcinków się udało... Ale czas jak dla mnie i okoliczności przyzwoity - 59:14. No i trasa... To wymaga szerszego komentarza ;). Podbieg ul. Sanguszki pamiętam ze swojego pierwszego Półmaratonu - cóż... zniszczył mnie i obiecałam sobie, że wrócę i go pokonam. Kolejny PW już nie prowadził tą ulicą, więc tym bardziej się ucieszyłam z udziału w Biegu Powstania. I muszę powiedzieć, że skopałam tyłek podbiegowi na Sanguszki;). Ale najciekawsze jest to, że biegło mi się tam dobrze, jeśli nie lepiej jak po płaskim odcinku nad Wisłą. Nie było nudno. Polubiłam górki.

Medal - dla mnie to hit. Dlatego też wrzucę tutaj sobie jego zdjęcie, chociaż już na pewno wszyscy doskonale wiedzą jak wygląda. Medali mam skromną kolekcję, ale ten jest najładniejszy. No i dumna jestem z tego, że go mam.

PS. W innym konkursie wygrałam ostatnio skarpety biegowe marki Dynafit - takie wysokie, kompresyjne. Miały swoją premierę w BP i byłam pozytywnie zaskoczona... Szersza refleksja i krótki test po kilku jeszcze biegach wspólnych.

środa, 25 lipca 2012

Biesy i Czady

Korzystając z wolnej chwili na wywczasie wioskowym sklecam słów kilka o mojej małej wyprawie bieszczadzkiej. Góry te poznałam dość dobrze dwa czy trzy lata temu kiedy to zupełnie spontanicznie się tam wybrałam po raz pierwszy w życiu. Kupiłam mapę, poczytałam o "klasykach" i przez 3 czy 4 dni wraz z koleżanką ostro napierałam po szlakach. Wspominam teraz ogromne zainteresowanie, jaki wzbudzałyśmy... Dwie młode dziewczyny z wielkimi plecorami i dużo kilometrów. Przygód było wiele i wiele ciekawych ludzi spotkałyśmy. Na przykład chłopaka wędrującego po Bieszczadach śladami zmarłego przyjaciela i jego dziennika... Coś niezwykłego. Co do tych wielu kilometrów - wspomnę tylko, że udało się nam zaliczyć: Połoninę Wetlińską, Małą i Wielką Rawkę, Kremenaros, Tarnicę niebieskim szlakiem i Bukowe Berdo. I to wszystko w czasie tak krótkiego wyjazdu!

Potem jakoś się nie składało i po raz drugi pojawiłam się w Bieskach na początku lipca. Wierząc w dobrą pogodę ulokowaliśmy się na polu namiotowym w Ustrzykach Górnych. Hm.... Żeby ująć to delikatnie - sanitariatom daleko było od standardów domowych. Ale jakoś to przetrwaliśmy. Tak jak i trwającą 7 godzin podróż. 7 nocnych godzin, dodam.

Dzień 1 - "Lajtowe" rozruszanie
Brzegi Górne - Połonina Caryńska - Ustrzyki Górne (15 punktów GOT)

Nasz plan na dziś zmieniał się w autobusie wiele razy. Albo najpierw drzemka, potem jedzenie i w drogę. Albo jedzenie, spanie, spanie... Ale w końcu postanowiliśmy być twardzi. Tym bardziej, że oczy W. dosłownie się świeciły radośnie od kiedy zobaczyliśmy górki za oknem. Ruszyliśmy więc dzielnie. Zaskoczyło nas już jednak pierwsze podejście. Oj, zasapaliśmy się po prostu... Pierwsze kilometry chyba zawsze bolą;) Na Połoninie sporo ludzi, ale to chyba standard (jedna z krótszych tras). Ale naleśniki z jagodami w barze na naszym polu wynagrodziły wszelkie trudy :)

Dzień II - Kiedy pada, dzieci się nie nudzą
Sanok
Dzień przywitał nas deszczem. Zarządziłam więc wycieczkę do Sanoka. Transport jest super, dzięki Veolii. Po drodze można pozwiedzać wiele urokliwych wioseczek jak np. Baligród - i zobaczyć czołg na maleńkim ryneczku! ;) Co można robić w Sanoku? Ja polecam oczywiście Zamek - ikony (szczególnie jeśli ktoś się zna/interesuje - jest ich mnóstwo) i Beksiński - tutaj to nawet jak się nie zna, trzeba zajrzeć. Masa prac - obrazy i fotografie + jest odtworzona cała warszawska pracownia. Jest jeszcze Skansen, ale my nie zdążyliśmy więc nie piszę nic. Pyszny kebab i do domu... ;)

Dzień III - Najdłużej i "najudaniej" ;)

Wołosate - Halicz - Przełęcz Goporowców - Tarnica - Szeroki Wierch - Ustrzyki Górne (30 pkt GOT)

Wędrówka długa, ale cudna. Na nudę nie można narzekać, bo albo w górę, albo lekko w dół - różnorodność jednym słowem. Na Haliczu skonsumowaliśmy kabanosy z ogórkiem, którego sobie obraliśmy i pokroiliśmy rano w schronisku - oj, widziałam te zazdrosne miny współchodzących... ;) Ciekawe obserwacje socjologiczne też można poczynić. Każdy kto chodzi po górach wie, że to w dobrym zwyczaju pozdrowić spotkane osoby. Ja zawsze pierwsza pozdrawiam starszych ode mnie. A z równolatkami to różnie, kto pierwszy zauważy. I zwykle tych pozdrowień jest masa niemal wszędzie. Oprócz wejścia na Tarnicę... Tak przychodzi chyba niemal każdy kto jest w okolicy, bo to taki "standard". Tam jakoś tylko słychać sapanie... a na szczycie błysk fleszy drogich aparatów. Ale ok, jestem za tym, że góry są dla wszystkich - jeśli tylko wszyscy wiedzą jak je uszanować.

Dzień IV - Przerwana piękność
Widełki - Bukowe Berd0 - Muczne (13 pkt GOT)

Droga nam się zaczęła śmiesznie. Jedziemy w autobusie do tych Widełek, jedziemy, jedziemy... Nagle W. prosi, abym zapytała czy daleko jeszcze do tych Widełek, bo on pamięta, że było całkiem blisko. Na moje pytanie kierowca nieciekawie prychnął "Proszę pani!" i okazało się, że to jakieś trzy wioski temu. Na szczęście do stopa mieliśmy tego dnia wyjątkowe szczęście (co okaże się także później). Dziś miała być najpiękniejsza trasa - bezdyskusyjnie tak orzekliśmy. Dzikie Bukowe Berdo, mało ludzi i radości masa z prostej czynności chodzenia. Wspinając się na górę oczywiście zaczęłam panikować, bo W. mi naopowiadał o niedźwiedziu atakującym turystów tego lata, więc zmuszeni byliśmy śpiewać piosenki:) I całe szczęście, bo okolica wyglądała na taką w której grasuje niedźwiedź... Po wejściu na górę zaczął nas targać wiatr niemiłosierny, ja z moją wagą piórkową prawie się stoczyłam w dół... Błyskawicznie nazbierało się sporo nieciekawych chmur. Z żalem zdecydowaliśmy zejść do Mucznego, nie widząc właściwie najpiękniejszej części naszego ulubionego szlaku. Szkoda.. Ale smutki miała nam pomóc zażegnać Wilcza Jama, znana restauracja. Jak się okazało - po restauracji ani śladu, przenieśli ją do innej miejscowości. Dzięki dwóm stopom i kilku minutom na nogach byliśmy już pod prysznicem z wolnym wieczorem. A kolejne chwile potem - w Wetlinie w słynnej Bazi Ludzi Z Mgły (ale było za wcześnie, pusto i nie zostaliśmy) i cudownej Chacie Wędrowca. Słynnych "naleśników gigant" (opatentowanych) nie spróbowaliśmy, bo skusiła nas kura z grilla i mięso generalnie.

O dniu ostatnim już nie piszę, bo był mało ciekawy - pakowanie i bus. Napiszę tylko dlaczego nie poszliśmy w góry nawet na krótką trasę, chociaż transport był o 17. W nocy były paskudna burza. Rano W. z nadzieją sprawdza buty. Zasmucił się bardzo, jak zobaczył, że zamokło nam po jednym bucie... Jeden mój i drugi W..... Także z pewnym takim smutnym humorem zakończyliśmy ten wyjazd;)

Ps. Brak zdjęć z dnia trzeciego, więc obok niego znajduje się zdjęcie z dnia czwartego. Gdyby ktoś był dociekliwy ;)

wtorek, 24 lipca 2012

Prawdziwy multisport

Czas powrócić do grona biegowych (i nie tylko blogerów). W zeszłym roku pisałam na Połówce o przygotowaniach do Półmaratonu Warszawskiego 2011. Przygotowałam się jako tako, przebiegłam. W roku kolejnym również. Ale gdzieś w międzyczasie - muszę to powiedzieć - bieganie trochę mnie znudziło. Były wzloty, upadki, życiówki i anty-życiówki, a stanów o włos od przetrenowania nie zliczę. Dzisiaj mam już trochę inne podejście do sportu. Już nie "tylko bieganie!". Od stycznia się wspinam. Zaczynałam od sekcji na sztucznej ścianie (takiej bardziej boulderowej) a ostatnio pokochałam linę i dolinki podkrakowskie. A w zasadzie jedną - Kobylańską, bo tylko ją udało mi się w miarę poznać. Będkowska czeka w kolejce. Trochę chodzę po górach - w zeszłe wakacje pokochałam Wysokie Tatry, w tym roku wracam na Słowację pod koniec sierpnia. Bieszczady w tym roku były przed chwilką. Najnowszą zajawką jest rower - w zasadzie od zawsze lubiłam jeździć od czasu do czasu, ale ostatnio staram się to robić regularnie. I polubiłam zdecydowanie leśny off road.

Tylko to moje bieganie trochę cierpi. Przez te rozjazdy udaje się wyjść jakoś tak raz w tygodniu... Ale mam nadzieję, że ogół aktywności wystarczy, aby w dobrym humorze pobiec w Biegu Powstania Warszawskiego. Wygrałam pakiet w facebook'owym konkursie i oczywiście zamierzam wystartować, z Lublina to tylko 2,5h drogi. Tyle słyszałam o tym biegu pozytywnych opinii, że wcale się nie waham. Pewnie wielu bloggerów biegowych biegnie, prawda?:)

Na koniec mała zajawka wakacji dotychczasowych. Postaram się w kolejnych postach porozwijać nieco wątków.