niedziela, 17 lutego 2013

Przełamanie za mną

Muszę przyznać, że początek tego tygodnia nie był zbyt optymistyczny. Po niedzielnym sukcesie - pierwszej dwudziestce na treningu dochodziłam do siebie dość długo. Pozornie nic mi nie dolegało - lekki ból mięśni czułam tylko w poniedziałek, potem myślałam, że już jest w porządku. Ale jednak nie było. Zmęczenie w połączeniu z fatalną pogodą (ostatnio niestety zaczęłam na to reagować) zmusiło mnie do większego odpoczynku i odpuszczenia trochę wspinania. Na szczęście ten tydzień to przerwa międzysemestralna na studiach, więc czasu było mniej. Codziennie tylko jakieś 4 godziny pisania pracy w bibliotece, obiad i trening lub spanie vel drzemka. Taki to był ten tydzień:) Udało się na szczęście zrealizować założenia biegowe i dodatkowo trochę poćwiczyć.

Podbiegi wtorkowe weszły dość ciężko, nogi ciężkawe. Ale udało się - 6 razy po dwie minuty. Tak długich podbiegów chyba jeszcze nie robiłam. Warunki były nawet w porządku, znalazłam górkę z ubitym śniegiem, za bardzo się nie ślizgałam.

Czwartkowy luźny bieg to powtórka z rozrywki z zeszłego tygodnia. Ta sama pętelka z małą dokrętką. Prawie 12km. Z tego co pamiętam biegło się miło, tętno było stosunkowo niskie. Aha, mały problem z piszczelami się pojawił. Trochę się przestraszyłam, bo raz taka przypadłość mnie wyłączyła z biegania na jakiś czas, ale po powrocie do domu solidnie porozciągałam. I dalsza cześć odsypiania:)

Sobota to chyba mój ulubiony trening, jednak z uwagi na paskudne warunki musiałam trochę zaimprowizować. W planie było od 20 do 40min biegu w tempie szybszym od maratońskiego, tak jak w zeszłym tygodniu postawiłam na tempo na połówkę. Jednak moja sprawdzona trasa była zupełnie "nieprzejezdna" zmrożone pozostałości pośniegowe. Ale udało się coś zaradzić - śmigałam przez pół godziny kółka po osiedlu koło wąwozu. Nigdy tam nie byłam, to chyba dzięki temu tak szybko mi ten  czas minął;) Tempo szybszego odcinka wyszło 5:39/km, początkowo ciężko mi było wyczuć ale jak już się udało było przyjemnie. Na tym treningu piszczele nie protestowały, ale i tak rozciągałam się solidnie z 20 minut. Było warto, bo kolejnego dnia nogi były świeże.

No i niedziela - tradycyjnie - wybieganie. Sama nie byłam pewna jak długo i jak daleko. Początek trasy zaimprowizowany, po pokonaniu pagórów sama przyjemność biegania, tętno też dość niskie. Problem się zaczął gdy już zaczęłam wracać - przed 12km zauważyłam, że nie zapakowałam czekolady, którą przygotowałam. Pierwsza wtopa. Drugi problem to paskudny wiatr, który odczułam po zmianie kierunku. Gdzieś od piętnastego kilometra coraz bardziej przemrażałam dłonie, ale nie było wyjścia - dobiec do domu musiałam. Wymusiłam na końcówce trzy przebieżki (robię je zawsze po długich i spokojnych biegach) i jakoś dotarłam do domu... Po niespełna 20km w tempie ok. 6:16/km. Moje dłonie dość długo dochodził do siebie, ale jakoś przetrwałam. Obecnie leżę i się regeneruję... ;)

Z dodatkowych aktywności było: 1 raz ścianka (niestety tylko raz, 2,5h), i dwa razy poćwiczyłam w domu. Raz to było 35min na brzuch i raz godzinna (brawo, brawo!) mieszanka: trening domowy Ewy Chodakowskiej, potem coś z internetu na brzuch i długie rozciąganie. Stwierdziłam, że niestety moje dobre rozciągnięcie to mit. Tył nóg to jedno wielkie spięcie - pracuje nad tym. 

Całość tygodnia to niecałe 47km. Jest ok:)

1 komentarz:

  1. jest bardzo ok! :)
    zaczęłam ostatnio robić przebieźki pod koniec dłuższych treningów i bardzo sobie je chwalę, bo jakoś nogi mi muliły w przeciwnym razie...
    jak ja Ci zazdroszczę ścianki!

    OdpowiedzUsuń