niedziela, 4 listopada 2012

What a shame!

Dosłownie... Miał być luźniejszy tydzień, ale któż by przewidział, że aż tak? Nie będę się tu usprawiedliwiać ze swoich słabości, ale zapisze co poszło nie tak, dla potomności...

Tydzień zaczął się biegowo w miarę ok. We wtorek ruszyłam na spokojne 9km zamiast akcentu - bo tydzień odpoczynkowy. Biegło się miło, po jakieś 6:07/km po dawno nie bieganych ścieżkach. Tętno w normie, nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy...

Potem przyszedł długi weekend. Objazd cmentarzy w tym roku tylko jednego dnia, ale i tak mnie załatwił solidnie. Zamiast czwartkowego biegania - ścięło mnie z nóg na jakieś 3 godziny. Przewiało? Prawdopodobnie. I codziennie kładłam się spać z myślę - ok, to pójdę jutro...

To "jutro" nastąpiło niestety dopiero w niedzielę. Ale aż szkoda mi słów na ten wybryk... Miało być 11km spokojnie, bo uznałam że lepiej wybrać to niż 7km żwawiej (czyli u mnie - po górkach). Pierwszy kilometr - coś mnie przytyka, a biegnę raczej wolno, jak to na początku. Patrzę na zegarek - zepsuł się czy co? Tętno jakieś szalone - coś w stylu 160 i więcej. A ja przecież dopiero zaczynam biec! Potem było tylko gorzej, jakieś 170 coś nawet się pojawiało. Chwilę przed odbiciem w dalszą część trasy biłam się z myślami i wybrałam chyba lepszą opcję - skróciłam bieg do żałosnych 5km. Myślę sobie, że w tym stanie bym się tylko zamęczyła, zwłaszcza że za chwilę dołączyła jeszcze kolka. Co to było? Chyba zapłaciłam za pożarcie prawie całej tarty dyniowej, to musi być to... ;) Wyszło 5,30 km po 6:27/km na średnim tętnie 167, max 180. Oby to był jednorazowy incydent.

Poza biegowo już lepiej - 3 razy ścianka i 3 razy ćwiczenia w domu. Nie snuję planów na następny tydzień, bo aż się boję... ;)

1 komentarz:

  1. miałam ostatnio podobną sytuację z tętnem - byłam wtedy lekko przeziębiona (albo raczej po mini chorobie) i pulsometr wariował. dlatego wylądował w szufladzie za karę :P

    OdpowiedzUsuń